Od początku lat 20. panował istny szał tańca, będący elementem celebrowania radości życia po doświadczeniach Wielkiej Wojny. Oficjalne bale były jednak obwarowane etykietą, która nakazywała kobietom tańczyć jedynie z przedstawionym sobie mężczyzną. Jeżeli on przychodził na renomowany dancing sam, to miał do dyspozycji fordanserki. Podobnie dotyczyło to pań, które nie miały z kim tańczyć. Należało jednak uważać, aby nie przekraczać towarzyskiej granicy.
Konstancja Hojnacka, autorka podręczników bon tonu, radziła: „A o fordanserze jeszcze tyle, że nie należy go traktować jako znajomość. Jest to tyle, co robot taneczny i nic więcej, choćby opowiadał, że jest rosyjskim księciem lub jakąś egzotyczną figurą – co prawie każdy z nich próbuje w ludzi wmawiać”.
Panowie zapraszali do tańca grzecznie i z ukłonem. Było dobrze widziane, aby kobieta nie tańczyła zbyt często z jednym partnerem – z kimś dobrze znanym góra trzy razy. Tańczono najczęściej charlestona, walca, fokstrota i tango – budzące zgorszenie tradycjonalistów. Mieczysław Rościszewski, znawca XIX-wiecznych manier, załamywał ręce nad upadkiem obyczajów: „Nasza młodzież uprawia najczęściej tzw. modne, to jest bostony różne, foks-troty itp., warianty polek i tańców, pojawiające się co jakiś czas na salach tanecznych i pobudzające nade wszystko swoją… nieprzyzwoitością. Polegają one nie na kręceniu się w kółko, lecz na posuwaniu się prostopadle tancerza tak zaczepionego z tancerką, że stanowią ze sobą jakby jedno ciało. Wytwarza to ruchy zmysłowe, drażliwe i rażące oko widzów, nienawykłych dla tego rodzaju produkcyj”. Będąca na czasie Hojnacka stwierdzała natomiast krótko: „Nie ma salonowych tańców nieprzyzwoitych – są tylko ludzie nieprzyzwoicie tańczący”. Po skończonym tańcu dżentelmen kłaniał się i odprowadzał damę na miejsce lub do bufetu, by delektować się konsumpcją i konwersacją.
Żródło: MNKi