Pamiętam, że jako dziecko uwielbiałem oglądać soniczne burze i ogniste sztormy szalejące po pustyniach Merkurego. Z zapartym tchem śledziłem buchające jęzory płomieni i taniec sonicznego wiatru unurzany w blasku złotokrwawych chmur. Już wtedy, zza szyby orbitalnej stacji Adracus Prime, oddzielony od serca konfliktu bezpiecznym pasmem próżni wiedziałem, że będę walczył. Będę walczył o Ziemię.
Ojciec opowiadał mi o początkach. Opowiadał, jak napięcie między rasą Ludzi, a Zeverów rosło, aż w końcu, niczym wezbrany wrzód pękło i rozlało się po naszym małym świecie, na zawsze odmieniając jego oblicze. W roku 2012 wszystko stało się jasne. Ziemia dostała wiadomość, że nie jesteśmy już sami we wszechświecie. Pomniki ego i poczucie bezpieczeństwa roztrzaskało się w zderzeniu z okrutną rzeczywistością. To był początek nowego świata, ale dla wielu oznaczał też jego koniec. Całe narody szalały, przywódcy apelowali o spokój, a zewsząd czuć było zapach zbliżającego się konfliktu. Na początku były jeszcze jakieś złudzenia, ale potem nawet z nich nas odarli. Może i dobrze. Ziemia otrzymała wiadomość, że jesteśmy nikim, a już na pewno nikim szczególnym. Cała nasza historia, wynalazki i tradycje narodowe okazały się być gównem. Jak się dowiedzieliśmy obserwowano nas bardzo uważnie, tak jak staranny rolnik z troską dogląda swojej farmy. Bo byliśmy niczym innym jak eksperymentem. Próbą stworzenia czegoś inteligentnego z papki krwi i tkanek. Na nieszczęście dla Zeverów intelekt obudził w ziemianach świadomość, a ta już za cholerę nie chciała przyjąć do wiadomości tego, że czas jej wolności właśnie się skończył.
Wraz z wybuchem pierwszych bomb plazmowych i świstem energetycznych włóczni runęły wszystkie fundamentalne zasady kościoła. Nie było już boskich praw, przykazań czy też zaleceń. Nie było bowiem boga. Byliśmy dziećmi kosmitów, stworzonymi dla zabawy w „nową cywilizację”. I na pewno nie byliśmy jedynymi.
Przez dziesiątki lat ludzie wznosili oczy do gwiazd z pytaniem czy jesteśmy sami w tym bezgranicznym świecie. Wielu naukowców XXI wieku poszukiwało pośród odległych galaktyk śladów bytności innych inteligentnych ras. Szukaliśmy tak daleko, a przegapiliśmy wszystko to co mieliśmy pod samym nosem.
Zeverowie wcale nie przybyli z daleka. Oni zawsze tu byli. Setki międzygwiezdnych krążowników wyłoniły się pewnego dnia z wnętrz kraterów ciemnej strony Księżyca, gdzie zeveriańskie miasta toczyły swe mroczne korytarze. Gówno wiedzieliśmy o kosmosie, a nasza technika była wtedy w powijakach. Tak miało być, Zeverowie tak właśnie chcieli. Nie ma nic lepszego niż błoga ignorancja.
Oznajmiono nam, że jesteśmy szczęściarzami. Miliony lat temu Zeverowie wybrali na osiedleńczą planetę Marsa, lecz mimo usilnych starań i dokładnych wyliczeń coś poszło nie tak i wszystko zdechło zdziesiątkowane jakimś paskudnym mikrobem. Ot, jedno poletko zamieniło się w ugór, więc spróbowali szczęścia z Ziemią. Naszą nagrodą była oczywiście służba w rękach Panów Świata, która miała rozpocząć się od zaraz. I to o to rozpętało się prawdziwe piekło.
Skuci kajdanami niewolnictwa, przytłoczeni możliwościami naszych stwórców nie mieliśmy szans w bezpośrednim starciu. Ludzki duch jednak nigdy się nie załamał i po ogromie lat, dziesiątkach nieudanych powstań i nauce, jaką wyciągnęliśmy z naszych błędów udało się obudzić nową republikę. Republikę Tery zwaną też ostatnim bastionem ludzkości. To tu pośród pustyń Merkurego i płaskowyżów Wenus wznieśliśmy dumnie sztandary naszej niepodległości. To tu, korzystając z najnowszych zdobyczy techniki i wynalazków naszych wrogów, pracowaliśmy nad planem kontrataku. Tu szkoliliśmy naszych żołnierzy, tu żyliśmy i umieraliśmy. I to tu robiliśmy wszystko, aby wyzbyć się swego ego i swoich ludzkich słabości, to one bowiem doprowadziły nas do upadku i niewolnictwa, jakie nazwane zostało „Czarnym Millennium”.
Jest rok 3015, a nasza wojna wciąż trwa i zdaje się nie mieć końca. Jestem sierżant Jungar Briggs ze szturmowego oddziału „Pustynnych Diabłów” i wierzę tylko w to, że tych skurwysynów da się zabić. Da się, bo robię to już od dawna.
*
Cisza otulająca równinę Beledha miała tylko uśpić ich czujność. Wraz z pierwszym oddechem nadchodzącego sztormu powietrze wypełniły ostre drobiny pustynnego piasku. Soniczna burza zbliżała się z każdą chwilą. Coraz częściej jej ryk i towarzyszące mu głębokie dudnienie przetaczało się pośród pomarańczowo-czerwonych chmur.
Briggs wściekle splunął na ziemię.
- Pies by to osrał! – warknął – Jeszcze tego nam brakowało.
- To jest soniczny sztorm? – spytał kapral Wade.
- Taa, doktorku, „soniczny demon” – splunął – Że też mi kurwa przydzielili taką sierotę, jak ty…
Niewysoki i szczupły kapral z medyków polowych Paul Wade Pallar wyglądał przy ogromnym, czarnoskórym Briggsie, jak zlękniona mrówka przy rozjuszonym słoniu. Misja ratunkowa w głąb terytorium wroga miała być jego chrztem bojowym. Z każdym kolejnym spojrzeniem na Wade’a, Briggs uświadamiał sobie, że ten kto podjął decyzję o ich współpracy musiał mieć nierówno pod sufitem. Kapral był świeżo po studiach i miał za sobą kurs przygotowawczy medyki bojowej, czyli jednym słowem w dupie był i gówno widział. To nie mogło się udać. Briggs co jakiś czas zatrzymywał się i z politowaniem patrzył, jak jego partner niezdarnie brnie w wydmowych zaspach, gubi broń i zatacza się od koszmarnego upału.
- Spójrz tam żółtodziobie – sierżant wskazał coś swoim muskularnym łapskiem.
- Co?
- A jajco! Nie mam już do ciebie zdrowia matołku – ciężko westchnął. - Plączesz mi się pod nogami jak rzep, obiecałem cię zabrać, bo dałeś słowo, że nadążysz. Nie za mną, – przerwał gdy ten otwierał już usta – za pustynią! Patrz uważnie.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej, ale skupiając wzrok Wade mógł dostrzec zarys kanionu, jaki malował się przed nimi. Na pomarańczowym piasku wyglądał, jak paskudna, czarna szrama.
- To tam? To przesmyk Ikara? – spytał kapral nie odrywając wzroku od kanionu.
- Uhm, owszem. To tam trzymają cel naszej misji. Psiona S’hiiru. Jednego z wybawców naszej rasy – zarechotał.
- Dlaczego kpisz?! – wybuchł niespodziewanie Wade. - Przez setki lat mieliśmy dość dowodów na to, że siła psionów to nasza najpotężniejsza broń przeciw Zeverom! Mógłbyś się ukorzyć przed ich potęgą, ale dla takiej kupy mięsa to na pewno zbyt wiele, co?
Briggs spojrzał w oczy partnera. Odwaga kaprala dziwnym trafem szybko zaczęła się ulatniać. Czarnoskóry sierżant chwycił kaprala szyję i zbliżył twarz do jego twarzy tak, że Wade bez trudu dostrzegł, ile ten ma zaskórników na nosie.
- Mógłbym ci tak przyjebać, że zdechłbyś z głodu w locie. Ale ty nie stanowisz dla mnie wyzwania, a ja szukam już tylko takich, co to mogą mi sprawić trudności. – Wskazał ręką niknący wirującym piasku kanion – Oni są tam. Ty jesteś mi potrzebny, mimo wszystko, więc może zaczniesz szukać wrogów po właściwej stronie barykady, co doktorku?
- Eee, sorry.
- Pies by cię osrał! - rzucił kaprala na piasek. – Zbieraj dupę, idziemy.
Ledwo skończył, a jego oczy poszerzyły się tak, jak u dzikiego zwierza, który właśnie zwietrzył niebezpieczeństwo. Szybkim ruchem ramienia zdjął przytroczoną do pleców broń.
Wśród huczącego wiatru i piaskowej zawieruchy stary żołnierz dostrzegł przemykające się sylwetki. Wysokie, żylaste, o podłużnych czaszkach zakończonych rogowatymi wypustkami, wewnątrz których jarzyły się trzy pary czerwonych ślepiów. Lekkie pancerze i energetyczne włócznie nie pozostawiały wątpliwości – skauci.
Briggs dotknął klamry od pasa. Zagwizdało, zabłyszczało i teleporter z Adracus Prime w mgnieniu oka zmaterializował wokół sierżanta czerwono-czarny pancerz. XC VibraTron I przeszedł już swoje, ale Briggs kochał te starą puchę ponad wszystko i za nic nie chciał jej wymienić. Nim jeszcze pierwsi zeveriańscy skauci wyłonili się z wirującego piasku Briggs zaryczał, jak ranny zwierz i nacisnął spust.
Termiczno-jonowy automat „Black Ice” zarechotał w stronę nacierających wrogów dosłownie rozpuszczając jednego z nich w powietrzu. Ciągła seria rozpalonych jonów rozdawała wrogom bolesną śmierć. Kilku zginęło od razu. Zakradających się od tyłu powaliła fala uderzeniowa odpalona z impulsowych butów sierżanta. Rozpalona lufa karabinu huknęła w hełm skaczącego na Briggsa skauta gruchocząc mu czaszkę i wytaczając czarny mózg.
Black Ice ucichł. Wokół leżało sześć drgających trupów. Sierżant opuścił karabin i przymknął oczy. Wśród wirującego piasku i zawodzącego wichru Jungar próbował wyłowić nienaturalne odgłosy. Lekki metaliczny odór jakim cuchnęła ich biała skóra śnił mu się po nocach, syczący oddech i mlaszczące skrzelopłuca, jakie mieli w miejscu ludzkich żeber przyprawiał go o dreszcze. Nigdy by tego nie zapomniał.
Gdzieś piasek przesypał się nierównomiernie, gdzieś wiatr zatrzymał się na chwilę uwalniając ze swych kleszczy nietypowy dźwięk. Sierżant „Pustynnych Diabłów” miał lepszy słuch niż nautilus…
Z karabinu bezszelestnie wysunął się czerwony, laserowy bagnet. Briggs upadł na kolano i gwałtownie obrócił się wstecz. Zeveriański lord nadział się na ostrze karabinu zabryzgując twarz sierżanta fioletową posoką.
Jungar wcisnął spust. Wnętrzności czarnego lorda wyleciały przez plecy rozchlapując się na piasku. Ogromny dowódca wrogiej rasy zapiszczał przenikliwie i zawisł bezwładnie na broni. Jego soniczna mieczo-włócznia zgasła i schowała swe śmiercionośne ostrze do niewielkiej, zdobnej laski.
Briggs splunął na ziemię.
- Wstawaj, co się tak gapisz?! Przed nami długa droga doktorku.
Przerażony Wade kręcił z niedowierzaniem głową. Pierwszy raz widział coś takiego.
- Jak na dziś mam chyba dość wrażeń…
- Nie pierdol, dopiero się rozkręcam.
- Nie wątpię ale mieliśmy umowę prawda sierżancie Briggs? – ton głosu i grymas kaprala zmienił się diametralnie.
Jungar westchnął tylko głęboko.
- Taa, niech będzie. W końcu umowa, to umowa.
*
Pokój nie należał ani do tych największych, ani też do tych najwygodniejszych. O dziwo był też całkiem biały i miał, aż nazbyt miękkie ściany. Briggs nie cierpiał tego koloru, a tutaj, to białe gówno, wręcz paliło go w oczy. Do tego brak świeżego powietrza i zapachu rzezi nie działał na jego steraną wojną duszę zbyt kojąco.
Sierżant wyłożył się wygodnie na skórzanej kozetce i pociągnął wody z miętą i cytryną.
- Ach, jakże to brakuje mi, tego cudnego Mojito z Wenusjańskich barów u wybrzeży meleskiego morza… - rozmarzył się.
Podenerwowany Wade pstryknął palcami.
- No już dosyć tego Johnny. Wracamy do rzeczywistości.
- To jest rzeczywistość doktorku – odparował tamten agresywnie – To w czym ty żyjesz to kłamstwo.
- Mieliśmy umowę. – kontynuował, gdy sierżant zrobił kwaśny grymas – Umówiliśmy się na wyprawy do twojego świata w zamian za informacje sierżancie, pamięta pan?
- Pamiętam kurwa. Tylko nie mów do mnie Johnny, matka tak do mnie mówiła, a ona już nie żyje, zajebały ją te maszkary więc słowo „Johnny” naprawdę konkretnie mnie wkurwia! OK?!
- Jasne sierżancie.
- Już lepiej.
- Więc wróćmy do twoich kontaktów z najbliższymi. Z twoją żoną na przykład . Ona i jej siostra zgodnie twierdzą, że podczas miesięcznej eskapady w północnych Kordylierach, jaką odbyłeś wraz z rodzicami zdarzył się tragiczny wypadek, w którym oboje zginęli. Twój ojciec i twoja matka. Ich śmierć dogłębnie tobą wstrząsnęła, a niemożność uratowania ich, gdy staczali się w przepaść mogła wywołać u ciebie wstrząs, który zaowocował w pełni rozwiniętą psychozą.
- Weź sobie schowaj te gadki w buty Wade, mam klepki na swoim miejscu. Moją matkę rozerwały na strzępy te maszkary, już ci mówiłem setki razy! A ojciec…ech…wiesz dobrze, że był pilotem. Eskadra „Biały Piorun”, major międzygwiezdnej floty z kilkoma odznaczeniami, do czasu, aż wpadli w zasadzkę urządzoną przez tych skurwieli.
- Hmmm. A co powiesz na temat białego koloru?
- Spierdalaj. Zabierz mnie do mojej kwatery.
- Do izolatki chciałeś powiedzieć? Johnny od kilku lat jesteś w szpitalu. Zdajesz sobie w ogóle z tego sprawę?
- Szpitale, jakie pamiętam to te na stacji Adracus Prime. Rzadko tam bywałem, tylko raz, jak nie dało się zacerować tych paskudnych ran po cięciach energetycznym szponem na domowy sposób.
- Który mamy rok Johnny?
- Bury, wypierdalaj.
W interkomie przy drzwiach zabrzęczał metaliczny, kobiecy głos.
- Doktorze Wade, pańska żona prosi, aby odebrał pan córkę z lekcji tańca, jak będzie pan jechać do domu, ona niestety nie jest w stanie się wyrobić przed wieczornym spotkaniem.
- Dobrze proszę przekazać, że już jadę. Muszę się zbierać - dodał odwracając się do pacjenta - jutro dokończymy sierżancie.
- Kurewsko będę tęsknić powiem ci.
Wade pokiwał z politowaniem głową.
- Ech, sierżancie, sierżancie. Niech mi pan powie, zanim został pan sierżantem, to przecież był pan cywilem. Podobno żył pan ze swoją żoną tu na Ziemi w Seattle. Monica podobno bardzo lubiła pańską pracę, przypomni mi pan, co pan wtedy robił?
- No wiesz…te no, interesy.
- Aha, ale jakie?
- No różne.
- Aham, a gdzie?
- No stary, wszędzie, jak to interesy.
- A coś bliżej?
- Sam wiesz, jak to jest z interesami, robisz co możesz, żeby utrzymać się na powierzchni, więc raz to, raz tamto.
- Tak, oczywiście, a coś konkretniej?
- Najróżniejsze rzeczy.
- Znaczy to takie drobne sprawy tak?
- Niekoniecznie, zależy co i dla kogo, drobne, średnie no i poważne biznesy też się kręciło.
- A tak, jasne, a dla kogo pan pracował sierżancie?
- Dla wielu osób.
- A może pan pamięta jakąś taką osobę?
- Chłopie weź ty się palnij w łeb, a kto by ich wszystkich spamiętał!
- Monica twierdziła, że zniknął pan z domu na blisko dwa lata, po czy odnaleziono pana w Europie.
- No jasne pracowałem już wtedy dla rządu, to jest dla wojska.
- Czyli już nie był pan cywilem?
- Wtedy nie.
- A wcześniej?
- Wcześniej tak.
- Kiedy to było?
- No jakiś czas temu, sam wiesz, sierżantem jestem już od dawna.
- Czyli w Europie był pan na misji?
- Jasne.
- Wojskowej?
- I tak i nie.
- Więc cywilnej?
- Nie dokładnie.
- A co pan dokładnie robił panie Briggs?
- Sam wiesz, różne bajery, drobiażdżki, to tu, to tam. Różności.
Doktor Paul Wade miał już dość. Serdecznie dość. Zdawkowo pożegnał się z pacjentem i wyszedł zamykając za sobą miękko obite drzwi. Polecił strażnikowi zamknąć pacjenta i skierował się do szatni.
Za oknem lał zimny, wrześniowy deszcz. Tu w Seattle zawsze leje. Postawił na sztorc kołnierz płaszcza, założył kapelusz i zabrał parasol. Już miał wychodzić, coś jednak go tknęło.
Drzwi do białego pokoju z kozetką znów stanęły otworem.
- Wiedziałem, że zaraz wrócisz maszkaro – warknął Briggs.
Wade uśmiechnął się pod nosem.
- Nie odpowiedział mi pan. Który mamy rok sierżancie?
- Przecież ci mówiłem. Od cholery razy. Trzy tysiące piętnasty.
- Jest rok dwa tysiące jedenasty sierżancie - doktor pomachał pacjentowi dzisiejszą gazetą - a na horyzoncie nie ma żadnych zeveriańskich statków.
- Taa, wierze bo muszę. Spierdalaj. – warknął i machnął „fakiem” w stronę psychoterapeuty.
Gdy przekręcał się na kozetce coś rzuciło mu się w oczy. Zdobna laska…
Briggs zawył i rzucił się na zdezorientowanego lekarza. Seria ciosów zwaliła z nóg młodego terapeutę.
- Tyyy skurrrwielu wykradasz dla nich informacje! Jebany agencie, zapierdolę cię na śmierć kurwa!!! – wrzeszczał miażdżąc przerażonego doktora drzwiami.
- Krwiii!!! Zeveriańskiej krwiii!! Zdrajco, umrzesz!
Trzask paralizatora, łoskot zwalającego się ciała i chrupot zakładanych kajdanek. To usłyszał poturbowany Wade, gdy strażnicy podnosili go z ziemi.
- Nic panu nie jest Paul?
- Nie, wszystko ok.
- Zwariował chyba, co mu się stało? Nie kwalifikował go pan jako niebezpiecznego.
- Każdy dzień przynosi coś nowego. – Wade wzruszył ramionami i poprawił zgniecione okulary, w których popękały szkła. – Pięknie, kurwa.
Strażnik wstydliwie zarechotał.
- Dobra tam – machnął ręką Wade - śmiejcie się, ale jego do izolatki i zaraz przepiszę mu nową dawkę leków. Trzeba go będzie odizolować na stałe, taka sytuacja nie może się powtórzyć.
*
W gabinecie Paula Wade’a paliło się skąpe światło. Był już spóźniony, ale nim wyjedzie po córkę chciał koniecznie wykonać jeszcze jeden telefon.
- Dobry wieczór pani Monico – jego głos stał się ciepły i współczujący. – Mieliśmy kolejny atak…Tak…Bardzo mi przykro…Cyklofrenia pani męża znacznie się pogłębiła w ciągu ostatniego roku…Proszę mi wierzyć, że nie jestem zwolennikiem takich metod…Zrobiłem co się da…Jako lekarz tak uważam…Tak…oczywiście proszę to przemyśleć nie musi się pani spieszyć…Wiem, że to straszna decyzja…Tak…nazywa się lobotomia…To jedyne wyjście…Proszę przyjąć moje wyrazy ubolewania…Dobranoc.
Lampka zgasła. W ciemnym korytarzu, prowadzącym do wyjścia na podziemny parking, słychać było tylko echo obcasów i stukot zdobnej, drewnianej laski.
Na parkingu było chłodno i cicho. Wade wsiadł do auta i zaczął wsłuchiwać się w muzykę deszczu dzwoniącego o karoserię. Prawą dłonią gładził położoną na fotelu laskę i jej liczne, dziwne zdobienia.
- Prawie nas odkryli co? – zagadnął do drewnianego przedmiotu i przebiegle się uśmiechnął, gdy po żłobieniach przebiegło zielonkawe światło. Dr. Paul Wade spojrzał na świecący na niebie księżyc.
- Kolejny wizjoner unieszkodliwiony. Już niedługo nadejdzie czas. Nasz czas, moi bracia…Do zobaczenia. – rzekł, a jego oczy zabłysły upiorną czerwienią.
Biały lexus ruszył z piskiem opon w stronę rozświetlonego centrum.
Tekst: Paweł "Darkaraghel" Rejdak
Paweł Rejdak - pisarz i prozaik, laureat nagrody Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W swej twórczości skupia się głównie na gatunku fantasy zawierając w nim elementy sensacji i wartkiego kryminału.