Jeśli pójdziecie do kina w poszukiwaniu zaskakującej fabuły, to niestety czeka was zawód. „Ready Player One” to typowa blockbusterowa historyjka, do jakiej przyzwyczaiło nas Hollywood. Nie ma tu gwałtownych zwrotów akcji, jedynie tor przeszkód, który główny bohater musi pokonać w drodze do happy endu. Jest prosto, łatwo i przyjemnie. Od zera do bohatera- oklepany i sprawdzony scenariusz. Ale to nie fabuła jest najmocniejszą stroną filmu.
Warstwa wizualna. To jest prawdziwy majstersztyk. Zarówno w scenach osadzonych w „Oasis” jak i rzeczywistym świecie, na ekranie dzieje się tyle, że trudno nadążyć. To prawdziwa uczta dla oka, jak to u Spielberga- stworzona dzięki najwyższej klasy CGI. Co więcej, jako że akcja dzieje się głównie w wirtualnym świecie, efekty specjalne nie starają się na siłę udawać rzeczywistości. Dzięki nadaniu im tego kontekstu, twórcy filmu unikają wrażenia sztuczności szczególnie w przypadku animacji postaci. Dołóżmy do tego nieskrępowany przyziemną fizyką świat wyobraźni jakim jest „Oasis” oraz setki ujęć akcji i mamy coś, co po wyjściu z kina na długo pozostaje w pamięci.
Prawdziwą siłą „Ready Player One” nie są jednak efekty specjalne, ale umieszczone w filmie tysiące odniesień do popkultury, którą chcąc nie chcąc, każdy z nas żyje. Postaci z filmów, gier komputerowych, odniesienia nie tylko do symboli współczesnej kultury masowej ale też jej twórców. Oglądanie najnowszego filmu Spielberga, przypomina popularną niegdyś zabawę „Gdzie jest Wally”, gdzie w każdym kadrze doszukujemy się nawet najdrobniejszego szczegółu odnoszącego się do jakiejś znanej postaci. Xenomorph z „Obcy. Ósmy pasażer Nostromo”, bliźnięta z „Lśnienia” Stanleya Kubricka, Jimmy Reynor z popularnej gry RTS „Starcraft 2”, King Kong czy też Stalowy Gigant z kultowej animacji Warnera. To tylko czubek góry lodowej odniesień, jakie znajdziemy w tym filmie. Jestem przekonany, że samo to spowoduje, iż będziemy mieli ochotę pójść do kina ponownie, tylko po to znaleźć coś jeszcze.
Najnowszy film Stevena Spielberga, to przede wszystkim hołd złożony popkulturze w pełnej jej rozciągłości. Osoba, która zrobiła dla niej tak wiele, oddaje cześć nie tyle wszystkim tym, którzy ją tworzyli, ale przede wszystkim ich dziełom. Spielberg próbuje nam uświadomić, jak nieodłączną częścią naszego życia i cywilizacji są wytwory kultury masowej. Nie oszukujmy się, większość ludzi bardziej kojarzy rekina ze „Szczęk” niż dzieła Goethego czy obrazy Hieronima Boscha. Dzisiejsi ludzie to pokolenie nerdów, wychowanych na hollywoodzkim kinie i grach komputerowych. I to właśnie im Steven Spielberg ewidentnie dedykuje swój film.
Czy to oznacza, że nie-nerdom film się nie spodoba? Nie sądzę. Pomijając ten aspekt, to film bardzo widowiskowy i przyjemny. Co więcej, jestem przekonany, że wielu nie uważających się za nerdów widzów, po seansie będzie zaskoczonych, jak wiele z nerda w sobie odkryje.