Mimo że pierwszy „Obcy” ma już 28 lat, nadal wystraszy nie jednego twardziela. Kontynuacje serii również miały szczęście do zdolnych reżyserów, choć każdy z nich podszedł do tematu nieco inaczej. James Cameron w „Obcy: Decydujące Starcie” uczynił z filmu desperacką aczkolwiek widowiskową walkę o przetrwanie z hordą potworów, przy okazji jednak nie gubiąc niepowtarzalnego klimatu z części pierwszej. W trzeciej odsłonie serii David Fincher porzucił widowiskowość na rzecz powrotu do psychologicznego aspektu chęci przetrwania konfrontacji z krwiożerczą bestią w odizolowanej kolonii karnej. Część czwarta, wyreżyserowana przez francuza Jean-Pierre’a Jeunet’a to już słabsza próba wydobycia z serii wszystkiego co najlepsze, co w mojej ocenie wyszło dość groteskowo.
Wraz z reżyserem zmieniał się sam „Obcy”. Od symbolizującej niepojętość i grozę kosmosu bestii, poprzez zalewającą falę krwiożerczych potworów, po symboliczną nemezis skazańców, aż po przedmiot badań naukowych. Nie każda zmiana podobała się fanom, ale też każdy znalazł w serii coś dla siebie. Mimo to amatorzy filmów o kosmicznym monstrum czekali na powrót jego twórcy- Ridley’a Scotta, który spełnił ich prośby i w 2012 sprezentował „Prometeusza”- zapowiadanego jako prequel „Obcego: Ósmego Pasażera Nostromo”. Poprzednie filmy nie odpowiadały na dość istotne pytania, które pojawiały się na ekranie- Czym są obcy, skąd się wzięli i dlaczego tak uwzięły się na ludzkość? Jeśli ktoś je stworzył to kto i dlaczego? Dotychczas te aspekty historii były zaledwie muśnięciami. Ridley Scott w „Prometeuszu” zaproponował nam odpowiedzi, które mimo dobrych chęci, odarły całą historię z tajemnicy, przy okazji gubiąc gdzieś po drodze głównego bohatera- Obcego we własnej osobie (bo chyba nie sądziliście ze głównym bohaterem jest jakiś człowiek?). Dość powiedzieć, że film mocno podzielił fanów. Było to jedno z tych dzieł, które jednym się podoba, a innych denerwuje sama myśl o nim. Na obronę Scotta powiem, że filmy z rodzaju „geneza” to ciężki kawał chleba i niewiele produkcji udźwignęło ten ciężar. Ja należę do osób, którym „Prometeusz” się podobał. Jedynym warunkiem na miłe spojrzenie było jednak wyjęcie obrazu z kontekstu „Obcego”. I to dosłownie, bo pełnoprawnego Xenomorpha trudno w tym filmie uświadczyć. W zamian mamy coś podobnego, ale to na pewno nie nasz ikoniczny potwór, którego wszyscy pokochaliśmy.
Ridley Scott nie złożył jednak broni i 5 lat po swoim powrocie do serii zaproponował nam kolejną jej odsłonę. „Obcy: Przymierze” jest kontynuacją wątków z „Prometeusza”. Załoga statku kolonizacyjnego ( o tytułowej nazwie „Przymierze") na wskutek awarii trafia na obcą planetę, która pozornie wydaje się idealna na założenie przyczółku dla ludzkości. Krok po kroku, odkrywają jednak że miejsce to kryje mroczną tajemnicę, a pozorny raj to zakamuflowane piekło. Jak nietrudno się domyśleć, zamiast tętniącej życia krainy czekają na nich tutaj tylko potwory i…David- android z problemami behawioralnymi, którego poznaliśmy w poprzedniej części. W filmie pojawiają się też wątki poruszone wcześniej, a mianowicie dowiemy się trochę więcej o tajemniczych „Inżynierach” będących najwyraźniej twórcami zarówno ludzi jak i krwiożerczych obcych.
No więc…Jeśli spodziewaliście się filmu wracającego do źródeł, oraz że Ridley Scott dostarczy nam emocji znanych z pierwszej odsłony, to muszę rozwiać wasze wątpliwości. Kultowy, znany i lubiany na całym świecie Xenomorph pojawia się w filmie właściwie tylko na chwilę, co można jednak zinterpretować jako krok w dobrą stronę, bo to o wiele więcej niż w „Prometeuszu”. Większość filmu dzieje się na powierzchni obcej planety, co być może też odpowiada za pewne ubytki w klaustrofobicznym klimacie oryginału. Także ciężar fabuły spoczywa na nieco innych aspektach. Niby wszystkie elementy układanki są na miejscu- niczego nieświadoma załoga, padająca ofiarą nieznanych bestii czających się na nieznanej, owianej tajemnicą planecie, jest nawet dzielna kobieta przypominająca legendarną Ripley (tutaj mamy niejaką Daniels- graną przez Katherine Waterston ) stawiająca czoła potworom. Jest również android, a nawet dwa ( w podwójnej roli Michael Fassbender). Wydaje się jednak, że tytułowy obcy, jest tylko dodatkiem, lub inaczej mówiąc tłem dla całkiem innej historii. I tu właśnie pogrzebana jest wskazówka dla wybierających się do kina.
Największym grzechem, jaki moglibyście popełnić wybierając na seans to traktować „Przymierze” jako pełnoprawną część oryginału. Ewidentnie Ridley Scott, próbuje stworzyć nową rzecz, mimo twierdzeń, że najnowsza odsłona, ma być pomostem łączącym „Prometeusza” ze starszym o prawie 30 lat „Ósmym pasażerem Nostromo”. Jako fan serii, z przykrością stwierdzam, że w porównaniu, najnowszy film Scotta blednie w stosunku do oryginału. Nie budzi tych samych emocji. W tym kontekście, film wypada słabo. Inaczej jednak można go ocenić, jeśli potraktuje się go jako osobną linię fabularną. „Przymierze” ma zdecydowanie bliżej do „Prometeusza” niż do filmu z 1979 roku. Pod tym względem uzupełnia niedokończone wątki. Jednak jak już wspomniałem wyżej, fabuła kładzie nacisk na inne elementy. Przetrwanie konfrontacji z tytułowym potworem, schodzi na dalszy plan i staje się tłem dla innego płaszczyzny, związanej z relacją między człowiekiem, jego wytworem oraz jego stwórcą. Już sam fakt zmiany kontekstu opowiadanej historii powoduje, że mamy tu do czynienia z zupełnie innym filmem, tyle tylko, że osadzonym w tym samym uniwersum.
Tak więc powstaje pytanie, czy mamy do czynienia z Obcym z krwi i kości? Tym za którym tęskniliśmy tyle lat? Niekoniecznie i nie do końca. Mamy jednak do czynienia z dobrym thillerem science fiction, okraszonym wspaniałą warstwą wizualną i świetnymi zdjęciami naszego rodaka Dariusza Wolskiego. W obecnym czasie, brakuje nieco filmów tego gatunku, więc „Obcy:Przymierze” mimo braku łączności z kultowym „Obcym: Ósmym pasażerem Nostromo” nadal pozostaje obowiązkową lekturą dla miłośników kosmicznej grozy.