Na początku trochę o fabule. Akcja dzieje się około 30 lat po zakończeniu poprzedniej odsłony. Świat się zmienił, co można było zobaczyć w 3 krótkich filmach opowiadających o wydarzeniach między obiema częściami, wypuszczonych do Internetu przed premierą filmu. Androidy poprzedniej generacji (nexus-8), ścigane przez łowców, w akcie samoobrony niszczą bazy danych korporacji Tyrell, uniemożliwiając łatwe namierzenie swoich pobratymców. W wyniku tych wydarzeń, zostaje wprowadzony zakaz produkowania androidów. Trwa on do czasu pojawienia się pana Wallace’a (Jared Leto), który przejmuje to co zostało z korporacji Tyrell i tworzy nowy rodzaj sztucznych ludzi- całkowicie posłusznych niewolników. Świat znowu wraca na swoje tory, potrzebując niewolniczej siły roboczej przy rozbudowywaniu ludzkich kolonii poza Ziemią. W takich oto warunkach poznajemy naszego bohatera- androida nowej generacji- K, granego przez Ryana Goslinga, który pracując w policji Loas Angeles, trudzi się tym samym co jego poprzednik Rick Deckard. Poluje on na niedobitki ocalałych, niezależnych androidów z serii nexus-8. W trakcie śledztwa, odkrywa iż jego tajemnicza przeszłość, związana między innymi z łowcą Deckardem, może wstrząsnąć światem. Celowo nie będę rozpisywał się o szczegółach fabuły, nie chcąc ryzykować spoilerem. Sam byłbym wściekły, gdyby ktoś recenzując film, zepsuł mi przyjemność odkrywania meandrów scenariusza osobiście.
Niełatwo jest pisać recenzję sequela filmu otoczonego takim kultem, szczególnie gdy jest się tak zagorzałym wyznawcą jak ja. Łatwo ulec pokusie doszukiwania się wszelkich mankamentów, które świadczyłyby o wyższości oryginału nad jego następcą, nawet gdyby były one naciągane do granic możliwości. Z ogromną radością stwierdzam, że dawno nie byłem tak zadowolony po wyjściu z kina jak po seansie „Blade Runner 2049”. W mojej ocenie ten film po prostu nie ma wad. To co uderzało w oryginalnym „Blade Runnerze” to wspaniale wykreowany świat przyszłości, tak różny od tego do czego przyzwyczaiło nas ówczesne kino. Świat „Łowcy…” to brudny, wielokulturowy tygiel, pełen monumentalnych wież korporacyjnych ale też wielobarwnej ulicy pełnej patologii oraz ludzi snujących się bez celu po zalanych deszczem, szarych zaułkach rozświetlanych ogromnymi holograficznymi reklamami. Scenografia oryginału jest tak doskonała, że nawet po 30 latach robi wrażenie na widzu. Z radością odkryłem, że Villeneuve czerpie z tego klimatu pełnymi garściami, oferując nam podobne, o ile nie lepsze widoki. Tu dochodzimy do jednego z największych moich zdaniem atutów filmu- genialnych, wspaniałych ujęć, które niespiesznie oprowadzają nas po dystopijnym świecie „Blade Runnera” . Odpowiedzialny za zdjęcia Roger Deakins, odwalił kawał dobrej roboty. Powolne sekwencje antygrawitacyjnego radiowozu, unoszącego się ponad ogromnymi, skąpanymi w deszczu molochami, spękaną siecią ulic ogromnej aglomeracji jaką jest Los Angeles przyszłości, radioaktywnej pustyni jaką jest Las Vegas bądź wielkopowierzchniowymi farmami pokrywającymi niczym strup powierzchnię Ziemi, są po prostu niesamowite. Szczególnie w połączeniu z muzyką Hansa Zimmera, u którego również widać inspirację oryginalnym soundtrackiem Vangelisa, z domieszką niepokojących dźwięków, wbijających niekiedy widza w fotel. To wszystko tworzy tło świata, w którym żadne z nas nie chciało by żyć, ale mimo wszystko wciąga nas od pierwszych minut filmu i trzyma w szponach aż do końca seansu.
Kolejną moją obawą był sam scenariusz. Oryginalny film kończy się w sposób perfekcyjny. Niedomknięte zakończenie, ze sceną która na trwałe wpisała się w historię kina. Niecodziennie ktoś taki jak Rutger Hauer grający androida, potrafi wycisnąć łzy z dorosłego widza. Ostatnie słowa granego przez niego Roya Battego „Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałem promienie laserów błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy w deszczu. Czas umierać…” – ta scena stała się kwintesencją osi fabularnej obrazu Ridleya Scotta. Oto umiera android, sztuczny twór, który ostatecznie okazuje się bardziej ludzki od człowieka.
W kontynuacji, Villenueve ponownie eksploruje ten temat. Łowca Androidów, przyzwyczaił nas do swojego mocno filizoficznego zabarwienia. Nie inaczej jest tutaj. Sequel podąża sprawdzoną ścieżką, tym razem jednak kładąc nacisk na społecznym, a więc mniej osobistym aspekcie istnienia androidów. Androidy to niewolnicy, mimo że są bardziej ludzcy od swych panów. Bez tej niewolniczej siły, ludzkość nie mogłaby rozkwitać na pozaziemskich koloniach. Androidy nie pozbawione wolnej woli, prędzej czy później zapragną wolności i zechcą zrzucić jarzmo jakie narzucili im ich twórcy. „Blade Runner 2049” skupia się głównie na implikacjach tego założenia. Kolejną warstwę ukazuje nam ekranowy rozwój postaci głównego bohatera, androida-niewolnika nowej generacji. Mimo iż to sztuczny, zaprogramowany twór, to tak samo jak człowiek ma potrzeby emocjonalne, poszukuje miłości i poczucia więzi, choć ostatecznie okazuje się to być jedynie ich namiastka. Sztuczna miłość dla sztucznego człowieka. Czy jednak mniej prawdziwa? W filmie Villeneuva, da się dostrzec wzór. Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, człowiek uznał się za boga i stworzył na swoje podobieństwo androidy. Naturalną konsekwencją tego ciągu jest to że podążające tym wzorcem androidy uznają się za człowieka, przy okazji prześcigając ludzi w tym co powinno być naszą domeną- człowieczeństwie.
„Blade Runner 2049” to film wielowymiarowy. Powolny, niespieszny, daje nam czas na wczucie się w punkt widzenia każdej postaci. Tym samym jest to produkcja odmienna od współczesnych filmów gatunku, gdzie akcja goni akcję, a efekty specjalne projektowane są tak by wbijać nam się w mózg z siłą huraganu. Każda postać wykreowana przez Villeneuva na ekranie, ma swoje ambicje, uczucia, emocje i cele. Nadaje to im głębi, niespotykanej we współczesnym kinie sci-fi. To film dla dorosłego i wyrafinowanego odbiorcy, nad którym trzeba się pochylić i pomyśleć.
Nie jest to film dla każdego i o tym trzeba pamiętać. Zdają się to potwierdzać finansowe wyniki otwarcia, które nie są rewelacyjne. Tym samym kontynuacja „Blade Runnera” nawiązuje do oryginału w kolejnym aspekcie- tym razem finansowym. Kiedy obraz Ridleya Scotta wszedł do kin w 1982 roku, wpływy z biletów ledwie pokryły koszt jego produkcji. Dopiero kilka lat po tym jak w literaturze science fiction wyodrębnił się podgatunek cyberpunka, film zdobył należne mu uznanie. Ridley Scott, tworząc pierwszego „Blade Runnera” wyprzedził swój czas i modę, nie zdając sobie sprawy że daje początek nowemu nurtowi kina sci-fi. Villeneuve nie ma przed sobą tej perspektywy. Stworzył jednak wspaniały film, nie tylko broniący się jako całość, ale też unoszący bez trudu ciężar bycia sequelem otoczonego czcią arcydzieła. W świecie zdominowanym przez kontynuacje, rzadko zdarza się tak udana. Nie mam wątpliwości, że w ciągu kilku dekad „Blade Runner 2049” będzie na równi z oryginałem uwielbiany przez fanów science fiction na całym świecie. Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że na moim fanowskim ołtarzyku, od teraz zamiast jednego, będzie stało dwóch Ricków Deckardów, jeden Scotta, a drugi Villeneuva.